[BLOG] Upadek Ikara, czyli najmniejsza tajemnica Gór Sowich

Góry Sowie, to żadne odkrycie dla mieszkańca Dolnego Śląska, który choć trochę interesuje się historią i turystyką. Na Moście Baileya w Walimiu zdjęcie z całą klasą za czasów szkolnych było obowiązkowe.  Po sztolniach „Riese” każdy Dolnoślązak mógłby chodzić bez przewodnika i z zamkniętymi oczami. Położenie Złotego Pociągu też każdy zna, choć nikt go nigdy nie widział. Upadła Trzecia Rzesza, a wraz z nią zakopane zostały jej „sowie tajemnice”. Dowiedziałem się ostatnio, że upadł tam także Ikar. Wiele lat po wojnie i nie tak efektownie jak potęga Hitlera, ale warto go zobaczyć, bo wciąż koroduje i wkrótce pozostanie po nim tylko historia…

Dawno mnie w Górach Sowich nie było i postanowiłem na otwarcie opóźnionego sezonu kolarskiego w czasach Covid-19 ruszyć znowu w okolice Przełęczy Walimskiej. Mam już niestety tak, że gubię się po pierwszym zakręcie (dlatego te wspomniane sztolnie to nie dla mnie), więc zawsze dokładnie planuję trasę palcem po mapie, czyli rysując ją wirtualnie i wgrywając ślad GPS do licznika rowerowego. I kiedy tak śmigałem żółtym ludzikiem Google Map po szosach w okolicy Przełęczy Walimskiej, moim oczom ukazała się atrakcja turystyczna zatytułowana „Upadek Ikara”.

Cokolwiek to było – musiałem to sprawdzić. Bo każdy powód jest dobry, żeby ruszyć w Sowie!

Pętla liczy 75km. Zaczynamy i kończymy na parkingu na Przełęczy Tąpadła kilka kilometrów od Sobótki. Wycieczka jest idealnie skrojona pod kolarzy z okolic Wrocławia, którzy mogą sobie pozwolić na to, aby zamknąć klapy komputerów służbowych o godzinie 15.00 i w godzinę dojechać na linię startu. Start o 16.00 pozwoli spokojnie dojechać do mety przed zachodem słońca w letni dzień.

Lecimy z Tąpadły w dół w kierunku wsi Wiry i później na Jędrzejowice. I tu uwaga na nisko latające piłeczki golfowe z pobliskiego pola, które szosa dzieli na dwie części. Wiadomo-jazda w kasku obowiązkowa, bo zagrożenie może przyjść z najmniej oczekiwanego kierunku!

W Kiełczynie, czyli 8,5 kilometra od startu, wjeżdżamy na naszą rundę. Lecimy boczną drogą o dobrej nawierzchni wśród rzepaku(połowa maja) przez Tuszyn, Włóki i Nowiznę. Tam wjeżdżamy na chwilę na drogę 382, by dosłownie po 20 metrach skręcić w prawo znowu w boczną drogę. Jedziemy ulicą Długą wzdłuż rzeczki Piławy i przejeżdżamy na jej drugi brzeg mostkiem na ulicy Brzegowej. Na rondzie w lewo, kierunek: Pieszyce. Tam trzymamy się dalej drogi numer 383, która powoli zaczyna piąć się w górę. W Rościszowie koło domu kultury mijamy Pomnik Poległych w I Wojnie Światowej. Pierwszy raz go widzę, bo nigdy nie było jakoś okazji. Bo jazda w grupie, bo walka z czasem, bo liczby na liczniku rowerowym były ważniejsze. Jazda turystyczna solo w trampkach i z sakwą pod siodłem kompletnie zmienia perspektywę. Za odnowionym pomnikiem wojennym robię krótką przerwę pod Pomnikiem Minionka. Oczywiście na banana :).

Wspinamy sie dalej na Przełęcz Walimską. Średnie nachylenie to niecałe 5%, ale dla sprintera przyzwyczajonego do płaskich dróg wrocławskich zaczyna się lekka walka o wyrównanie oddechu. Do jazdy zyg-zakiem oczywiście daleko, ale przewyższenie wyniesie ponad 400 metrów.

Nie wjeżdżamy jednak na szczyt Przełęczy Walimskiej. Kilkaset metrów wcześniej skręcamy w prawo na Glinno. Nigdy wcześniej tam nie byłem, bo zawsze trzeba było zdobyć szczyt przełęczy. Bo trzeba zrobić rekord i KOMa na Strava, bo presja grupy, bo jak nie wjechać, jak wszyscy wjeżdżają? Nie tym razem! Wspominałem przed chwilą o solowej jeździe w trampkach, a zatem zmieniamy perspektywę i kierunek! I tu się zaczyna prawdziwa zabawa. Stromy zjazd, dobry asfalt, ale uwaga, bo jest naprawdę wąsko i można skończyć na masce jakiegoś samochodu. Piękne widoki na góry też nie ułatwiają zjazdu, bo głowa chce się kręcić na wszystkie strony.

Wjeżdżamy do Glinna z prędkością bełtu wystrzelonego z kuszy, mijamy karczmę „Bełty” i zaczynamy hamować, bo kilkaset metrów dalej po prawej stronie tuż przy drodze, lecz lekko schowany między drzewami na czyimś podwórku stoi… Ikar! A dokładniej autobus Ikarus 280. Widok jest zaskakujący. Autobus wygląda jak ze sceny z postapokaliptycznego filmu. Byłoby strasznie jak w jakimś Walking Dead i Terminatorze, gdyby nie te kwiaty dookoła, w środku butelki wody mineralnej w skrzynkach jak za Komuny widoczne przez okna i fakt, że to nasz stary Ikarus, jakim kilkanaście lat temu jeździło się do szkoły na co dzień. Krótko mówiąc, mieszanka horroru i historii, czyli Najmniejsza Tajemnica Gór Sowich. Warto zobaczyć, bo jest na trasie do Zagórza i nad tamę, a nie trzeba tam zawsze jechać główną drogą, czyli zjeżdżać z Walimskiej po kostce brukowej w kierunku pomnika Kuliga i Bublewicza.

Przy wjeździe do wsi Michałkowa czeka na nas stroma, ale bardzo krótka ścianka. Warto się namęczyć, ponieważ widoki na szczycie są warte tego, aby na chwilę stanąć w pedały i dać z siebie maksa. Dojeżdżamy do Jeziora Bystrzyckiego i zapory wodnej. Tak jak wspomniałem na początku, polecam rundę w środku tygodnia ze względu na mniejszy ruch samochodowy głównie w tym miejscu. W weekend samochód goni tu samochód. komfort przejazdu rowerem jest praktycznie zerowy. W Bystrzycy Górnej ostatni krótki przystanek przy Gospodzie. W dobie Koronawirusa większość knajp jest już częściowo otwarta, ale po tej został tylko ciekawy szyld, który jest pewnie wiekowy, jak mijany wcześniej Ikarus. Powrót do przeszłości. Warto uwiecznić na zdjęciu.

W Kiełczynie zamykamy pętlę i wracamy przez pole golfowe na Przełęcz Tąpadła. Po drodze super widoki na Ślężę i Góry Sowie w świetle powoli zachodzącego słońca. Ostatni wysiłek, ostatnia wspinaczka. Na liczniku 75 kilometrów i niecałe 1000 metrów przewyższenia.

Nie jest to epicka pętla po serpentynach Przełęczy Stelvio. Nie jest to tekst o rowerowym wypadzie życia w nieznane nikomu rejony. To nie jest opis dla kolarskich pro-amatorów, którzy gnają po kostce walimskiej z prędkością światła, a trampki zakładają tylko wtedy, gdy odbierają nagrody na podium wyścigów szosowych. To krótki tekst dla tych, którzy by chcieli, ale mają problem z motywacją i zasiedzieli się na kanapie patrząc na żółte paski informacyjne w telewizji. Czasy są dziwne i szalone, a granice póki co zamknięte. I dlatego coraz bardziej cenię sobie wolność i możliwość korzystania z tego co mam tu i teraz. Polecam to podejście i ten stan ducha.

Czasy są takie, że wszystko mnie cieszy. Nawet wycieczki wokół domu potrafią mnie naładować endorfiną tak, jak kiedyś potrafiły tylko podjazdy w Dolomitach podczas Giro d’Italia.

Parafrazując tekst z krzyża przy mijanym cmentarzu na opisanej pętli: Świat się zmienia, a rower w rzepaku stoi dalej.

I tego się trzymajmy.

Trasa na Stravie: https://www.strava.com/routes/24396734

Autor: Tomasz Armuła

Dodaj komentarz